Kończące się lato oznaczało, jak co roku, że pora zaplanować kolejny wyjazd do Włoch. Dawne dylematy, dotyczące wyboru kierunku, mamy już za sobą. Każdy kraj ma wiele do zaoferowania, to prawda, ale żaden nie może się równać z Italią. Szczególnie dla miłujących historię, sztuki piękne, dobre jedzenie i, oczywiście, motoryzację.
Jeździmy prawie zawsze jesienią, bo pogoda idealna, tłumy turystów mniejsze, no i targi w Bolonii, ma się rozumieć, jako stały punkt programu.
Ostatnie dwa lata jechaliśmy naszą Alfą Romeo 166, przedlift z Busso, która spisywała się znakomicie. Czyli trochę jakby nudno. W tym roku głównym celem wyjazdu były Syrakuzy na Sycylii i zapierająca dech wystawa prac Igora Mitoraja w parku archeologicznym. Postanowiliśmy, że nudno nie powinno być GT Juniorem 1300 Ireny. Wóz jest już z nami od roku, objeżdżony i porządnie przeserwisowany, co może pójść nie tak?
Poświęcam zawsze dużo czasu na zaplanowanie wyjazdu. Dobór trasy, długości jej odcinków, miejsc noclegu itd. Zwykle pierwszego dnia robimy w całości odcinek do Padwy, która jest od lat stałym punktem każdego wyjazdu, o czym za chwilę. Kolejne odcinki planuję tak, żeby po śniadaniu wyjechać, zrobić 400 – 500 km i po południu mieć czas na zwiedzanie i obżarstwo. Staram się wybierać miasta z ciekawą historią, a noclegi w starych kamienicach, domach, rzadziej w nowoczesnych hotelach. W nich tylko, kiedy lokalizacja jest priorytetem (np. w pobliżu Bolonia Fiere). Rezerwacje noclegów zawsze przez Booking, bo mimo wszystko daje to gwarancję rzetelności na miejscu (w granicach rozsądku, w końcu to Włochy). Samochód oczywiście odpowiednio przygotowany, żeby nie było niespodzianek. Wszystko, co budzi wątpliwości, lepiej naprawić przed wyjazdem, bo każda awaria w trakcie to koszty, nerwy i rozwalony harmonogram. Nasza juniorka, rocznik 1972, dostała nowy olej, filtry, opony, zamontowałem dodatkowe gniazdo do ładowarki i ustawiłem reflektory. W bagażniku zestaw kluczy, trytki, cybanty, wężyki, żarówki, gaśnica, trójkąt i nasze bagaże. Jakiś czas przed wyjazdem zrobiłem kompletny serwis wału napędowego: nowe krzyżaki, podpora, łożysko, wyważenie całości (z którego nie byłem do końca zadowolony). Jeszcze wcześniej wymieniłem zawór nagrzewnicy, który w porównaniu z oryginalnym miał nieco inaczej umieszczoną dźwigienkę, przez co nie zamykał się w pełni. Nowe opony Dunlopa wpadły tydzień przed wyjazdem. Powinienem je po paru dniach ponownie wyważyć, ale już nie było kiedy. Wszystkie te trzy niedociągnięcia miały swoje konsekwencje, ale o tym za chwilę.
Wyjeżdżamy z Kopic (25 km na północ od Nysy) w poniedziałek o 4.00 rano, żeby był zapas w razie niespodzianek. Leje i mgła – idealnie. Do Olomouca mamy same lokalne, a w Czechach górskie drogi. Od razu łapiemy opóźnienie przez nieplanowany objazd w górach, ale później odrabiamy i bez opóźnień, około 9.00 mijamy Wiedeń. Od granicy w Mikulovie prowadzi Irena, a ja mogę się zdrzemnąć. Tzn mógłbym, gdyby nie testowała na zakrętach za Grazem nowych opon… Oczywiście natychmiast okazuje się, że drugie wyważenie nowych opon bardzo by się przydało. Co gorsza, niedokładnie wyważony wał napędowy generuje drgania w okolicach 80 i 150 km/h. Trzeba więc tych prędkości unikać. Zaskakuje nas in plus zużycie paliwa. Wychodzi średnio 8 litrów na setkę, dziwnie mało… Dopiero po powrocie odkryłem, że pompki przyspieszające gaźników nie pracowały jak należy (stare sztywne membranki). No ale nie ma tego złego… Po 16.00, bez najmniejszych problemów dotarliśmy do celu.
Planowany pierwotnie nocleg w Padwie w ostatniej chwili zmieniłem, bo zapomniałem, że nasza ulubiona restauracja jest w poniedziałki nieczynna. Zostaje nam ta miejscówka na powrót, tymczasem trochę na szybko i bez rozeznania wziąłem nocleg w Abbano Terme, miejscowości uzdrowiskowej nieopodal Padwy. Okazało się, że o tej porze roku byliśmy tam chyba najmłodszymi gośćmi. Pokoje i oferta restauracyjna też dopasowana do wieku emerytalnego. Miejsce do zapomnienia, gdyby nie pewien zaskakujący zbieg okoliczności. Na parkingu za hotelem trafiliśmy na ekipę kolarską UAE Emirates, z całym serwisem itd. Byli świeżo po jednodniówce w Lombardii, którą tuż przed wyjazdem oglądaliśmy w tv, a przed dwoma mniejszymi wyścigami w okolicy Wenecji. Dzięki uprzejmości polskiego mechanika mogliśmy pooglądać rowery i chwilę pogadać. Super!



Następnego dnia, zaraz po śniadaniu, blokuję w Juniorce dopływ płynu do nagrzewnicy, bo zrobiło się na tyle ciepło, że niedomykający się zawór ogrzewania nie pozwala na odpowiednie schłodzenie wnętrza. Ruszamy do Tivoli. Historyczne miasto nieopodal Rzymu i jak twierdzą miejscowi, od tegoż Rzymu starsze. Naszym celem na ten dzień była słynna Villa d’Este (nie mylić z należącą do tego samego gościa w sukienkach willą w Cernobbio). Podróż bezproblemowa, zaledwie 500 km. Przed 14.00 meldujemy się w naszym apartamencie w centrum miasta, w XVII – wiecznej kamienicy. Za naprawdę śmieszne pieniądze znalazłem nocleg z dużym salonem, dwiema sypialniami i ogromną łazienką z balkonem (!). W sypialni nad łóżkiem podziwialiśmy oryginalne XVII – wieczne freski! Takie miejscówki lubimy najbardziej!
Villa d’Este to absolutnie fantastyczny i nieprzyzwoity popis przepychu i szpanerstwa kleru. Nie będę Was tu zanudzał szczegółami – wygooglujcie sobie, a najlepiej pojedźcie zobaczyć. Przed wejściem, na małym placyku zaskoczyła nas rzeźba Mitoraja w trawertynie, o której nie wiedzieliśmy (a szukamy ich wszędzie). Kolejna miła niespodzianka.
Wałęsamy się uliczkami Tivoli. Uważny obserwator na każdym kroku dostrzega tu ślady historii, tej najdawniejszej i tej trochę nowszej. Na pewno tu jeszcze wrócimy, bo jedno popołudnie to za mało na to miejsce. Wieczorem jemy świetną pinsę (taka biała pizza, tylko zamiast pszennej 00 robi się ją z mieszanki trzech różnych rodzajów mąki) i idziemy spać.


Nazajutrz ruszamy wcześnie, mamy dotrzeć do odległej o 670 km Scilli, małej miejscowości nieopodal przeprawy promowej na Sycylię. Po drodze trochę pada, ale jest ciepło. Przed Neapolem wyprzedzamy trzy Fiaty 500 (plus czwarty na lawecie za Mazdą CX). Jakiś czas próbujemy ogarnąć tą sytuację: głosowali w klubie, czy na kołach, czy lawety? Wygrały koła, ale ten od Mazdy zgłosił zdanie odrębne? A może trzej w ogóle nie dopuszczali żenującego scenariusza z lawetami, a czwarty stwierdził, że ragazzi, w czym problem? Po chwili problem został daleko za nami. Powróci za kilka dni, ale o tym później. Zaskakują nas widoki na południe od Neapolu. Jesteśmy tam pierwszy raz i nie wiem dlaczego zawsze myślałem, że to tereny nizinne. A tu same góry! Juniorka jedzie dzielnie i wyraźnie bardziej lubi benzynę setkę, niż zwykłą 95.
Do celu docieramy późnym popołudniem. Scilla to typowe małe miasteczko nadmorskie: wąskie uliczki, trochę za bardzo śmierdzące kocim moczem, mały port z wiszącą nad nim średniowieczną fortecą i problemy z miejscem do zaparkowania. Atrakcją wartą wspomnienia jest miejscowy krawiec: wielki chłop z siwą brodą, jeżdżący zjawiskowym, zeszczurzonym Fiatem 850. Mały spacer kończy się krótką burzą i deszczem, siadamy więc do kolacji.


Rano następnego dnia mamy prom z sąsiedniej miejscowości. Bilety kupione w necie, ale jest trochę stresu, bo nie wiadomo do końca co i jak. Okazuje się, że po prostu podjeżdżasz o dowolnej godzinie, przypływa prom, wyjeżdżają auta z Sycylii, a my po sprawdzeniu QR – a wjeżdżamy na pokład. I tyle. Podróż trwa około 30 minut. Sycylia wita nas tęczą i temperaturą ponad 20 stopni. W planie mamy wjazd serpentynami do Crateri Silvestri pod szczytem Etny, na wysokość 2000 m. Rok wcześniej byliśmy tam jakimś strasznym AGD z lotniskowej wypożyczalni. Tym razem jest dużo przyjemniej. Juniorka dzielnie wspina się po trasie wyścigu górskiego, eliminacji mistrzostw Italii! Na górze robimy trochę zdjęć, jest zimno, więc ruszamy dalej. Od południowej strony Etny chcemy znaleźć kolejną rzeźbę Mitoraja, której rok temu nie widzieliśmy. Jest! Zdjęcia tylko częściowo oddają wrażenie, jakie robi odlany z brązu Teseo Screpolato w takiej scenerii. Pogoda idealna, niskie chmury i świetny kontrast. Moglibyśmy tam sterczeć do wieczora, ale w Syrakuzach czeka już kanapka z miecznikiem, więc ruszamy dalej. Zjeżdżamy równie dynamicznie w dół, testując hamulce Juniorki. Zdały egzamin.

W Syrakuzach planujemy dzień przerwy. Będziemy zwiedzać czynną jeszcze tylko tydzień największą w historii wystawę prac Igora Mitoraja. Kto zna, ten wie. Kto nie zna, to powiem tylko tyle, że to jeden z naszych najwybitniejszych artystów ever. Oczywiście u nas stosunkowo mało znany, no bo nie robił żadnych Mieszków, husarzy ani ułanów, tylko obce kulturowo postacie z mitologii. No nic, prawda jest taka, że na żywo nic lepszego nie zobaczycie.
W parku archeologicznym w Syrakuzach zebrano ponad 30 prac Mitoraja. W scenerii starożytnych kamieniołomów, opisywanych przez Cycerona jako prawdziwe piekło na ziemi, robią tak niesamowite wrażenie, że nie podejmuję się opisania. Dość powiedzieć, że byliśmy tam rok wcześniej i cała ta nasza wyprawa teraz była wyłącznie po to, żeby zobaczyć to jeszcze raz. Zdjęcia dają jakieś tam pojęcie.
Przed opuszczeniem parku kawka i pyszne canolli w miejscowej kawiarni. Pan podający nam słodkości pochwalił się, że uczy się polskiego! Powodzenia, hehe…
Nocleg mamy na wyspie Ortigia, w najstarszej i najpiękniejszej części Syrakuz. Idziemy jeszcze zobaczyć Ikarię Grande Mitoraja, stojącą przed Castello Maniace, w kolejnym spektakularnym miejscu. Niestety nie da się odsłyszeć komentarza polskiej turystki: „Co to jest, chłop, baba, zwierz??”
Uciekliśmy, udając Czechów.
W Castello Maniace, średniowiecznej twierdzy na krańcu wyspy, czekała nas kolejna niespodzianka: mała wystawa impresjonistów, z oryginalnymi pracami Degasa, Moneta, Renoira czy Courbeta. Za kilka euro mieliśmy okazję w ciszy i spokoju, jedyni w budynku, podziwiać prace mistrzów impresjonizmu, dostępne na wyciągnięcie ręki. Sama twierdza jest mniej ciekawa, ale i tak warta poświęcenia jej kilku minut.
Kolację przy spektakularnej fontannie Diany, umilał nam występ na żywo lokalnych muzyków. Normalnie nie lubię, jak mi ktoś hałasuje przy pysznościach, ale tutaj nawet to pasowało do klimatu. Następnego dnia ruszaliśmy z powrotem na prom. Zeszliśmy na śniadanie do bistro, mieszczącego się na parterze budynku gdzie nocowaliśmy, tuż obok lokalnego targowiska. Okazało się, że przypadkowo to jeden z najlepszych lokali w mieście: Fratelli Burgio. Carpaccio z miecznika zrobiło nam dzień!

Prom powrotny mieliśmy o 16.00, więc dla zabicia czasu postanowiliśmy jeszcze raz wjechać na Etnę. A potem było jeszcze dużo czasu, więc w Taorminie zjechaliśmy z głównej drogi, żeby zrobić kilkudziesięciokilometrową pętlę po górach. Drogi zrobiły się bardzo kręte, bardzo wąskie i dziurawe. Osiołki łażące luzem, liczne Fiaty 500 i Pandy jedynki. No i w połowie tej pętli stoi Delta Integrale i zagradza przejazd. Okazuje się, że właśnie jedzie Rally Taormina i dalej nie pojedziemy. Oczywiście zero informacji wcześniej, mapy googla też na zielono. Pytamy o co chodzi, a gość z Delty, że rajd i trzeba wracać do Taorminy, i że mamy jechać za nim. No i zaprowadził nas tak aż do miasta. Bez sensu, bo przecież znałem drogę – przed chwilą nią przyjechałem. No ale miło. Próbował nas na ponad 20 km trasie, ale nie daliśmy się zgubić. Oczywiście na prom nie zdążyliśmy, ale to bez znaczenia, bo jak masz bilet to wjeżdżasz kiedy chcesz. Wieczorem dotarliśmy do okropnego hotelu w Bagnara Calabra. Jedynym plusem był widok na morze i Stromboli na horyzoncie.

Kolejne dni zrekompensowały nam tą słabą miejscówkę. Jechaliśmy teraz prawie 500 km na słynne wybrzeże amalfitańskie. Tu byłem przygotowany jak należy. Znalazłem fantastyczny nocleg nie w oblężonym Positano, ale w leżącej 450 metrów wyżej malutkiej miejscowości Nocelle. Dojeżdża się tam bardzo wąską drogą, pnącą się stromo w górę. Na jej końcu jest parking, gdzie zostawiamy umęczoną Juniorkę i idziemy wąskimi i stromymi schodami i uliczkami do Casa Satriano. To dwa pokoje z kuchnią, łazienką i dużym tarasem, z którego roztacza się jeden z najpiękniejszych widoków, jakie dane nam było kiedykolwiek podziwiać. Pod nami, 450 metrów niżej jest Positano i zatoka, z wyspą Capri na końcu. Ciepło. Kolacja na tarasie, przy spektakularnym zachodzie słońca, zostanie z nami na długo.
Następny dzień spędzamy na miejscu, a Juniorka odpoczywa, pilnowana przez zgraję miejscowych psów. Planowaliśmy leżeć bezczynnie, ale nie wiemy jak to się robi. Dlatego, jedząc śniadanie, uznaliśmy za świetny pomysł zejścia do Positano po 2000 schodów, biegnących stromym zboczem wśród gajów oliwnych. To ostatni odcinek tzw. „Ścieżki bogów”, pieszej trasy, biegnącej ponad 700 metrów nad morzem. Plan był taki, że jak zejdziemy na dół, najemy się i nie będziemy mieli ochoty wracać po tych schodach do góry, to weźmiemy taksówkę i wrócimy na tarczy.
Zejście okazało się naprawdę hardkorowe. Rzadko zdarza mi się odpoczywać, schodząc w dół… W końcu schodzimy do drogi między Arienzo, a Positano. Stąd już tylko 2km do miasta i jedyne 30 m w pionie do plaży. W mieście tłumy turystów, choć to podobno nic, w porównaniu z sezonem. Kupujemy ładowarkę do telefonu i kręcimy się po mieście. Positano i podobne miasteczka, położone na stromych zboczach nad morzem, to piękne miejsca do oglądania na zdjęciach. A do zwiedzania koszmar: cały czas pod górę i z góry, nawet dobrych zdjęć nie da się zrobić, bo zawsze coś zasłania. W miasteczku kręci się podejrzanie dużo Fiatów 500. Okazuje się, że w weekend mają tu zlot, stąd spotkana kilka dni wcześniej ekipa. Zlotowe 500-ki można łatwo odróżnić od miejscowych: są jak nowe, z mnóstwem naklejek z innych imprez i załogami ze staranną stylizacją. Stoją pod knajpkami lub poruszają się w korkotwórczym tempie tu i tam. Miejscowe jeżdżą 3 razy szybciej, trąbią na te niemiejscowe i wyglądają na nigdy niemyte.
Jemy lody w fanstastycznie położonym Yummy Gelato & Pastry, schodzimy na chwilę na plażę, żeby stwierdzić, że nie mamy ochoty plażować, po czym decydujemy się na atak schodami do Nocelle. Wiadomo było z góry, że to nie będzie łatwe. Do tego zrobiło się jeszcze cieplej. Co kilka minut robiliśmy przerwy, dla uspokojenia pulsu, przekraczającego momentami 160. Z góry schodziło sporo turystów, jedna pani schodziła nawet tyłem (!) W naszym kierunku nie szedł nikt inny. Całe podejście zajęło nam 40 minut. Co zabawne, 15 minut przed szczytem minęliśmy info, że do Nocelle jeszcze 45 minut. Czyli wbrew temu, co nam się wydawało, człapaliśmy 3 x szybciej, niż średnia.
Resztę dnia spędziliśmy, podziwiając świat z góry i pijąc świeżutką granitę pomarańczową. Zachodzące słońce urządziło taki spektakl, że gapiliśmy się na to wszystko aż zrobiło się ciemno i zimno. Na pewno tam jeszcze wrócimy!

Rano po raz pierwszy żadne z nas nie wyrywało się do prowadzenia auta. Powodem był stromy, kręty i ciasny zjazd do Positano. Ślepe zakręty, w których mieści się jeden samochód, Włosi pokonują bez zwalniania, trąbiąc tylko ostrzegawczo. Nie ma to większego sensu, bo tu wszyscy bez przerwy trąbią i w efekcie zawsze w zakręcie ustępuje ten z mniejszymi… Udało się zjechać bez problemu, ale droga z Positano do Neapolu to jeden wielki korek. Według miejscowych teraz jest znośnie, ale w pełnym sezonie po prostu nie ma sensu tam wjeżdżać za dnia.
Mamy przed sobą ponad 500 km do Florencji, gdzie też planujemy dzień wolny. Autostrada strasznie nudzi. Włosi jeżdżą irytująco poprawnie: rzadko przekraczają 120/h mimo, że te ich wszystkie fotoradary są fejkowe. Prawie każdy gada przez telefon, wymachując przy tym jedną lub obiema rękami. Połowa jedzie ze stale włączonym prawym lub lewym migaczem. Wielu kierowców, wyprzedzanych przez nas patrzy z niedowierzaniem. Część z nich próbuje się od razu oddublować, po czym znowu zwalniają, my znowu wyprzedzamy i potem już zwykle odpuszczają. Tiry gorzej niż u nas: zajeżdżają drogę zawsze i wszędzie, oczywiście bez migaczy. Klasyków na drogach praktycznie nie ma. Zdarzają się normalnie użytkowane auta z lat 90, na bocznych drogach nawet starsze, ale to są normalnie użytkowane, stare auta. W czasie naszych licznych wyjazdów prawie w ogóle nie spotykamy świadomie użytkowanych klasycznych aut. Jeżeli ktoś okazuje nam zainteresowanie, to tylko osoby w wieku 50 plus i to bardzo rzadko. Ogólnie Włosi jeżdżą straszliwie nudnymi autami. Królują japońskie i niemieckie auta z segmentu AGD, w kolorach białym, szarym i srebrnym. Nasze wyobrażenia o tym kraju w kontekście motoryzacji są naprawdę dalekie od rzeczywistości. Na targach w Bolonii znajomy Włoch powiedział mi śmiejąc się, że oni nie widzą żadnego logicznego uzasadnienia w jeżdżeniu starym autem, kiedy można jechać nowym. A że sprzedają ogromne ilości klasyków? No cóż, chcecie je kupować, to my je dla was znajdujemy i zarabiamy kasę. Wszyscy zadowoleni? Wrócę do tego jeszcze pojutrze, jak dotrzemy do Bolonii.
Wracamy do naszej podróży. Zmęczeni autostradą, zjeżdżamy na lokalne drogi. Mijamy Sienę i mniejsze toskańskie miasteczka. Dojeżdżamy do Florencji, gdzie jak zawsze nocujemy w Villa Betania, świetnej miejscówce, którą odkryłem kilka lat temu. Największym jej plusem jest prywatny, zamknięty parking i lokalizacja 10 minut pieszo od Porta Romana. Pogoda już nie taka, jak nad morzem, 17 stopni i chmury. Meldujemy się i jedziemy do centrum. Jak w większości włoskich miast obowiązuje tu ZTL, czyli strefa ograniczonego ruchu. W praktyce centrum jest niedostępne dla przyjezdnych. Ale my np. parkujemy na granicy ZTL, w pobliżu Piazza Cesare Beccaria, skąd do ścisłego centrum jest 15-20 minut pieszo. Są tam też jedne z najlepszych lodów we Florencji. Jest już późne popołudnie, idziemy więc zobaczyć słynny Szpital Niewiniątek, uznawany za pierwszą budowlę w stylu renesansowym. Mimo kilku wizyt we Florencji, jeszcze tam nie byliśmy. Stamtąd spacer wokół niedorzecznie wspaniałej katedry, przejażdżka karuzelą na Piazza Della Republica i kolacja w ulubionej Bianca Zerozero, ze świetną pinsą, bardzo fajnym i gadatliwym właścicielem, i przedziwnie otwierającymi się drzwiami do kibelka. Wracamy do hotelu w strugach deszczu, nieprzyzwoicie przejedzeni. Po drodze próbujemy zrobić parę zdjęć Juniorce. Ja jeżdżę w kółko po rondzie przed Porta Romana, a Irena cyka. Niewiele z tego wyszło, auto za małe, tło za duże. Na deser po powrocie mamy przeciekającą do bagażnika wodę, nie wiadomo skąd. Ewakuujemy wszystkie graty na tylne siedzenia i idziemy spać.
Wstajemy rano bez pośpiechu. Wody w bagażniku nie przybyło za bardzo, za to zlokalizowałem miejsce przecieku. Kapie jakby spod tylnej półki, ale dlaczego? Prawdopodobnie woda przesącza się gdzieś po uszczelce tylnej bocznej szyby, czyli nie do naprawienia na szybko. Ruszamy w miasto. Na początek ogrody Boboli. Turystów jest tam zawsze stosunkowo mało, a jest co podziwiać. W porównaniu w naszą ostatnią wizytą zauważamy nowe opisy do rzeźb i miejsca do siedzenia, których wcześniej brakowało. Wspinając się główną aleją od wejścia przy Porta Romana, w najwyższym punkcie trafiamy na Tindaro Screpolato Igora Mitoraja (tak, tak, znowu on…) Jak zwykle robi niesamowite wrażenie. A sam fakt umieszczenia go w takim miejscu, mówi wystarczająco dużo o klasie artysty.
Zaczyna padać. Z dwóch wielkich i jednego małego parasola, zabraliśmy ze sobą tylko ten ostatni. W strugach deszczu docieramy do wyjścia z ogrodów przy Palazzo Pitti – bez wątpienia najpaskudniejszym pałacu, jaki widział świat. Za każdym razem wygłaszam na ten temat krytyczną tyradę, Irena przewraca oczami znużona, po czym idziemy na ciastko i cappuccino.
Kupuję drugi parasol, który natychmiast się psuje, ale tylko trochę. Leje. Idziemy do Palazzo Vecchio, bo tam nie pada i jest szansa na dostanie biletów bez rezerwacji. Kto nie był, ten gapa. Szczególnie polecam Salę Pięciuset, koniecznie z dołu i z góry, oraz Salę Geograficzną. W ogóle wszystko tam jest wybitne. Chodzimy sobie tak do wieczora czując z każdą godziną zbliżające się przeziębienie…

Nazajutrz budzimy się o 6.00. W strugach deszczu i mgle ruszamy do Bolonii. Miałem przed wyjazdem uruchomić ogrzewanie, ale w tym deszczu nie sposób cokolwiek zrobić, poza tym to tylko 120 km… Warunki okropne, wycieraczki nie nadążają, zimno. Parkujemy pod halami targowymi i punkt 9.00 jesteśmy przed wejściem. Zwykle przyjeżdżamy na dwa pełne dni, ale tym razem traktujemy to jako krótki przystanek na trasie. W holu głównym wita nas fantastyczna wystawa ponad 30 samochodów Formuły 1, z lat 1950 – 2024. Świetna okazja do porównania, jak zmieniały się te auta i jak nieprzyzwoicie ogromne są egzemplarze z ostatnich lat. Kupujemy lampki oświetlenia tablicy i literaturę do Juniorki. Na jednym ze stoisk z częściami znajdujemy ogłoszenie o sprzedaży kilku starych silników. Nazwa jednego z nich szczególnie zwróciła moją uwagę. „Motore IRAOAM, due tempi, boxer”. Serce zaczęło mi bić mocniej, bo wyglądało na to, że jakimś cudem trafiłem na silnik jednego z pierwszych polskich samochodów! Sprzedający nie miał go ze sobą, pokazał mi tylko dwa zdjęcia w telefonie. Zapłaciłem całą sumę z góry, wziąłem pokwitowanie i umówiłem się na odbiór za 2 tygodnie. Uwierzę w to wszystko, jak zobaczę go na żywo…
Targi z roku na rok coraz większe. Na pewno w tej chwili to nr 1 w Europie, z oczywistą, przygniatającą przewagą motoryzacji włoskiej. Dla mnie największym plusem tych targów są zawsze wystawy tematyczne, gdzie można zobaczyć samochody, motocykle i łodzie motorowe, jakich nie zobaczycie nigdzie. W tym roku urzekły mnie: Porsche Carrera 6, Abarth 750 Record i Alfa Romeo Scarabeo na stoisku FCA Heritage, najstarszy włoski samochód Chizzolini z 1897 roku i absurdalny Colani Corvette Prototype. Rzucał się w oczy wysyp Testarossy we wszystkich wersjach, Alfy Romeo 75 Evoluzione widziałem 3 sztuki (!), a z interesujących mnie najbardziej SZ i GTV6 było kilka sztuk, ale w stanie dalekim od ideału. W ogóle wiele samochodów, wyglądających na pierwszy rzut oka idealnie, po bliższych oględzinach okazuje się… no cóż, niewartych swojej ceny. Co do cen, to najwyższa półka klasycznie wydaje się być polowaniem na jelenia, średnia bywa naprawdę sensownie wyceniana, z kolei najtańsze auta w ogóle nie są tanie, ale to pewnie z racji wysokich kosztów stoisk. Ceny części czy literatury bywają naprawdę absurdalne, a regułą jest, że włoscy sprzedający udają, że nie mówią po angielsku licząc, że się zniechęcisz i zapłacisz bez targowania. To są oczywiście moje spostrzeżenia, zasadniczo podobne od lat. Zaprzeczać temu będą na pewno ci, którym zależy na tym, by rynek nie był martwy, kasa się kręciła, a klienci nie byli zbyt ostrożni i podejrzliwi. Rozumiem ten punkt widzenia, obawiam się jednak, że mój jest bardziej obiektywny. Tak czy inaczej warto tam jeździć, bo można się napatrzeć i napodniecać na resztę roku. Radzę też zabrać wygodne buty, bo u nas regułą jest, że dziennie robimy kilkanaście km po samych halach.
Około 16.00 wracamy na parking, bo o 18.30 mamy być już w Padwie i siedzieć przy stoliku w Ristorante agli Eremitani. Wiele lat temu odkryłem to miejsce przy okazji wyjazdu na targi, zanim przeniesiono je z Padwy do Bolonii. Hotel Residence Eremitani i mieszcząca się na parterze restauracja mają niepowtarzalny klimat i są o kilka minut spacerem od centrum. Restauracja jest wyborna, warto zawsze zarezerwować tam miejsce, bo może być pełna! Jak zwykle najedzeni i zadowoleni poszliśmy spać. Kolejne 2 dni mamy spędzić w Wenecji, którą zawsze omijaliśmy i zawsze zostawialiśmy na później.

No i okazało się, że znowu będzie na później… Obudziłem się w nocy ze świadomością, że narastające przeziębienie zaczyna być już poważnym problemem. Znając już te objawy z przeszłości wiedziałem, że kolejne dni to będzie coraz większy dramat. Rano zdecydowaliśmy, że wracamy do domu. Na parkingu odblokowałem ogrzewanie i ruszyliśmy w drogę. Juniorka, zadowolona z ładnej pogody, dowiozła nas bezpiecznie do domu. Kolejne dni spędziliśmy ledwo żywi w łóżku. Decyzja o odpuszczeniu Wenecji była bardzo dobra; nie wyobrażam sobie dwóch dni zwiedzania i powrotu w takim stanie.
Podsumowując, to nawet przez chwilę nie żałowaliśmy wyboru samochodu na wyjazd. Jak pokazał czas, auto dało radę, a to my się rozsypaliśmy. Przejechaliśmy ponad 5100 km w niecałe 2 tygodnie. Taka podróż, samochodem prostym i bardzo już niedzisiejszym, wcale nie jest wielkim wyzwaniem. Jest wygodnie, prędkości bez problemu dorównują autom współczesnym (w granicach rozsądku oczywiście), a coś, co nazywam podróżowaniem, jest odczuwane we właściwy sposób. Współczesne auta za bardzo izolują nas od tego, co na zewnątrz, za bardzo robią wszystko lepiej od kierowcy, usypiają, rozleniwiają, nudzą. Wiozą od startu do mety. Klasyczne auto dodaje do tego wszystko to, co po drodze. To my prowadzimy, skręcamy i hamujemy. Odczuwamy zmiany prędkości, nawierzchni, pogody. Docierają zapachy i dźwięki z zewnątrz. Każdy dzień jest przygodą. Codziennie rano cieszysz się na kolejny etap podróży, bo cieszy Cię sama jazda. A jak zatrzymasz się w drodze, to cieszy Cię widok auta, którym przyjechałeś.
Może już przynudzam z tymi lawetami, ale utrwaliło się jakoś przekonanie, że to właściwe, bo wszyscy tak robią. Otóż nie wszyscy. Dbajcie o swoje auta. Poświęcajcie im niezbędny czas i pieniądze. I używajcie ich, inaczej to nie ma żadnego sensu. Jedźcie, gdzie tylko chcecie, to prostsze niż się wydaje. A na gadanie tych, którzy twierdzą, że to inwestycja, że się zniszczy, zepsuje, straci na wartości, nie mam odpowiedzi. Rozumiem co mówicie, ale mnie to nie interesuje.

Tekst: Robert Steć
Fotografie: Irena Steć, Robert Steć
No Comment