Kariera sportowa tego kierowcy może być przykładem długiej i trudnej drogi na szczyt w świecie wyścigów. Wimille zaczynał w niefortunnym czasie w niewłaściwym miejscu. Pierwsze kroki stawiał około 1930 r. We Francji. W kilka lat po największych sukcesach samochodów Delage i w okresie, gdy dominujące do tej pory Bugatti coraz rzadziej wygrywały w konfrontacji z nowymi Alfa Romeo 8C 2300 i P3.A przede wszystkim w przededniu decydującej dominacji niemieckich firm Daimler-Benz i Auto-Union.
Jako niedoświadczony i nie legitymujący się poważnymi sukcesami Francuz nie mógł liczyć na miejsce w żadnym z tych zespołów ani w Scuderii Ferrari. Z kolei nie dysponując odpowiednim samochodem musiał poprzestać na udziale w słabiej obstawianych, lokalnych imprezach. Uzyskiwanymi w nich wynikami stopniowo pracował na renomę dobrego kierowcy, znanego nie z wirtuozerskiego stylu ani nadludzkiej odwagi, lecz przede wszystkim z tego, że właściwie w ogóle nie popełnia błędów, jeździ jak dobrze zaprogramowany automat i jeżeli tylko nie zawodzi go mechanika, zawsze dojeżdża do mety na miejscu, którego nie musi się wstydzić.
Jean Pierre Wimille (po prawej) i Robert Benoist – wielki kierowca i bohater francuskiego Ruchu Oporu.
W 1931 r. Wimille odniósł swe pierwsze zwycięstwo w GP Oranu w Algierii, w 1932 r. na prywatnej Alfie 8C 2300 Monza wygrał GP Lotaryngii w Nancy. Wziął udział w dziesiątkach tego typu wyścigów, od 1934 r. reprezentując team Bugatti. Cierpliwie gromadził sukcesy: odniesione wraz z Raymondem Sommerem zwycięstwo w GP Francji w 1936 r. (ale o niższej niż zazwyczaj randze, gdyż Francuzi, świadomi, że nie są zdolni rywalizować z Niemcami, zorganizowali tradycyjny wyścig w Montlhéry jako konkurencję samochodów sportowych), wygraną w 24 Godz. Le Mans w 1937 r., w Pau, w Beaune, w Reims… Aż okazało się, że wystarczy. Ł»e został zauważony i doceniony. Ale angaż do Alfa Corse nastąpił w 1938 r., w czasie nie sprzyjającym także dla tego zespołu. Wimille otrzymał Alfę 3212, model dziś niemal zapomniany, bo jego dobre dane na papierze (V12, 3 litry, moc 350 KM, prędkość maks. 285 km/h) nie przełożyły się na ani jeden znaczący sukces. Później przyszło zaproszenie do Mercedesa, ale los grał nadal na nutę gorzkiej ironii – niemal jednocześnie Niemcy napadły na Francję.
Grupa wybitnych kierowców pierwszych lat powojennych przed startem do GP Szwajcarii i Europy w Bernie, w lipcu 1948 r. Od lewej: Jean-Pierre Wimille (zwycięzca), Giuseppe Farina, Consalvo Sanesi, Alberto Ascari, George Abecassis i Raymond Mays.
Wimille i dawny mistrz teamu Delage, Robert Benoist, walczyli w kampanii francuskiej jako piloci Sił Powietrznych Republiki, a po kapitulacji kraju obaj znaleźli się w Ruchu Oporu. Benoist nie przeżył wojny, zostając bohaterem francuskiego Resistance. Wimille doczekał wyzwolenia i we wrześniu 1945 r. wziął w Paryżu udział w pierwszym powojennym wyścigu: o puchar imienia swego przyjaciela. Impreza, odbywająca się wokół Lasku Bulońskiego, składała się z kilku stosownie nazwanych biegów: był więc Puchar Roberta Benoist, Ruchu Oporu, Wyzwolenia oraz Więźniów Wojennych. Na starcie stawiła się cała czołówka: „Phi-Phi” Étancelin na swej starej Alfie Monza, Raymond „Lwie Serce” Sommer na Talbocie, Maurice Trintignant na T51, Louis Gérard, Ernest Friderich i inni. Wimille zwyciężył.
W 1946 r. kupił przedwojenną Alfę 308, słabszą, ale bardziej udaną od modelu 312 i wygrał na niej ponownie w paryskim Bois de Boulogne oraz w Perpignan i Dijon.
To był przełom. Trzy kolejne sukcesy. Skromne, ale obserwowane z dalekiego Mediolanu. Odniesione na właściwym wozie. I tym razem w jak najbardziej właściwym czasie. Historię wyścigową Alfa Romeo lat 1938-40 można przecież streścić w kilku zdaniach. Nie szczędzono środków ani talentu, by dorównać Niemcom, ale środki w porównaniu do funduszy Daimler-Benza i Auto-Uniona były śmieszne małe, a samym talentem nie można nadrobić wszystkiego. Powstawały kolejne, coraz mocniejsze wyścigówki: 308, 312, 316 o 16 cylindrach, 162 z zupełnie innym, choć także 16-cylindrowym silnikiem – a laurów jak nie było, tak nie było. Jednak z zamętu i popiołu tych zmagań wyłonił się jeden, jedyny prawdziwy, błyszczący diament: Alfa 158. Na dzień dobry musiała przetrwać wojnę, starannie ukryta przed Niemcami. Ale w latach 1946-51 właśnie ten rewelacyjny model miał zapewnić Mediolańczykom nieprzerwane pasmo triumfów. Wimille trafił na chwilę, gdy ostrzono kosy przed żniwem. Miał za sobą 10 lat kariery na uboczu, pełnej drobnych osiągnięć. Pięć lat wojennej przerwy. Ale także poważne doświadczenie, wielką znajomość fachu, wyszlifowaną technikę i wrodzoną, zdumiewającą precyzję jazdy.
Wimille na Alfie 158 na prowadzeniu w I Coupe René Le Bègue. Paryż – St. Cloud, czerwiec 1946.
Wimille otrzymał miejsce w pierwszym powojennym zespole Alfa Corse startującym na 158. Nie w słynnym „trzy razy F”, czyli w późniejszym o kilka lat teamie All-Star: Fangio – Farina – Fagioli, lecz właśnie w tym pierwszym, obok Trossiego, Sanesiego i wznawiającego karierę Varziego. W ten sposób rozpoczął się ostatni etap jego zawiłej drogi na szczyt. W 1947 r. zwyciężył w GP Szwajcarii i Belgii. W Spa na prostej Masta przekroczył prędkość 295 km/h. W 1948 r. jego łupem padły GP Francji i Włoch.
Wimille na Alfa Romeo 158 zwycięski w Grand Prix Francji w Reims, lipiec 1948.
***
W Gran Premio dell’Autodromo, wyścigu towarzyszącym otwarciu toru Monza po przerwie wojennej, po pewne zwycięstwo zmierzał Consalvo Sanesi, fabryczny kierowca testowy Alfa Romeo, zaangażowany w tym okresie do oficjalnego teamu Alfa Corse. Sanesi nie czuł się dobrze w drużynie: był skromnym „człowiekiem z fabryki”, któremu zarówno jego wysokość Varzi, jak i prawdziwy arystokrata, hrabia Trossi, dawali odczuć, że nie należy do ich środowiska, traktując jako zwykłego mechanika. Tego dnia Wimille ujął się za nim. W osobliwy sposób, na finiszu wyścigu. Sanesi tak wspomina to zdarzenie: „Byłem na prowadzeniu, ale niedaleko przed metą musiałem zwolnić – miałem awarię. W lusterku widziałem, że za mną jadą Trossi i Wimille. Przewaga nad konkurentami z innych zespołów była znaczna i w sytuacji takiej jak ta przyjęte było, że koledzy też zwalniają i nie zmieniają kolejności, gdy lider ma już wypracowane zwycięstwo. I rzeczywiście, początkowo obaj zwolnili. Jednak w pewnej chwili Trossi nie wytrzymał. Kto ma wygrać? „Mechanik” z awarią, czy on, wielki Carlo Felice Trossi? Przyśpieszył. Wyprzedził mnie. Wimille nie namyślał się ani sekundy: także on przemknął obok mnie, dogonił Trossiego, odebrał mu prowadzenie i wiedząc, że łamie team orders, jako pierwszy przejechał linię mety. Ukarał hrabiego za ściągnięcie mi sprzed nosa pierwszego miejsca. Dał mu nauczkę, by nie wybijał się kosztem zawodnika z defektem, bo i od niego są lepsi. Taki był Wimille – wielki sportowiec!”
***
Gdy w sezonie 1949 Alfa, stająca przed zadaniem wznowienia poważnej produkcji cywilnej, czasowo wycofała się z wyścigów, Jean-Pierre natychmiast przesiadł się na małe i zwinne, jednomiejscowe wyścigówki Simca-Gordini, na których już wcześniej lubił startować w lokalnych imprezach we Francji. Wczesnym rankiem 26 listopada 1949 r. w Temporada w Argentynie trenował na torze w Parku Palermo przed Gran Premio Buenos Aires. Nie wiadomo dokładnie, jak doszło do wypadku – samochód nagle zjechał z zakrętu przy miejskim klubie golfowym, wypadł z drogi i uderzył w drzewo. 41-letni Wimille zmarł w kilka minut później z powodu śmiertelnych ran głowy. Nie pomogło mu to, że właśnie tego dnia po raz pierwszy w karierze zamiast czapki-pilotki założył prawdziwy kask.
Pochowano go w stolicy Argentyny. Pogrzeb był skromny, ale wśród niosących trumnę nie zabrakło znanych postaci, obecnych tam w związku z Gran Prix: hołd Wimille’owi oddali m.in. Fangio, Villoresi, Ascari, Farina, Juan Galvez i dziennikarz Corrado Filippini. Dwa-trzy lata wcześniej Fangio, uważny obserwator europejskich kierowców, docenił doskonałe umiejętności Francuza, mówiąc, że właśnie jemu chciałby pewnego dnia dorównać. Ten zaś rewanżował mu się wtedy słowami: „Jeżeli Fangio dostanie do rąk samochód godny jego temperamentu i zdolności, dokona w wyścigach cudów”. Prognoza była trafna. Niestety, Wimille nie doczekał jej spełnienia.
Bez żadnej przesady można powiedzieć, że Jean-Pierre Wimille był cennym, przedwcześnie zgubionym ogniwem, łączącym dwie epoki wyścigów Grand Prix. Osiągnął szczyt swoich możliwości w latach, gdy przemijała doba przedwojennych gigantów – Nuvolariego, Varziego, Caraccioli, a nadchodził czas nowych mistrzów: Fangio, Fariny, Ascariego, Gonzaleza. Trzeba też pamiętać, że był jednym z tych, którzy dostarczyli wielkiemu Argentyńczykowi inspiracji i motywacji do osiągnięć, którym przez następne pół wieku, do czasu Michaela Schumachera, nie dorównał nikt.
No Comment