Każdy z nas marzy czasem o rzeczach nieosiągalnych. Pięknych, wyjątkowych, budzących emocje. Lubimy sobie wyobrażać, że kiedyś będą w naszym zasięgu, że będziemy mogli się nimi cieszyć, podziwiać je i budzić zazdrość u innych. Zdarza się jednak, że z trudnych do wyjaśnienia powodów pożądamy czegoś dziwnego, nie mieszczącego się w kanonach piękna, ale budzącego ciekawość i obawę jednocześnie. Nosimy to w sobie do momentu, aż niespodziewanie nadejdzie TEN DZIEŃ.
Pamiętam jej pierwsze zdjęcia z premiery w Genewie, w 1989 roku. Już wtedy wiedziałem, że to wyjątkowy samochód. Jacyś ignoranci nazwali ją „Il Mostro”, czyli Potwór. Skandal…
Wtedy, jeżdżąc PF126p, nie śmiałem o niej nawet marzyć, ale co wtedy zakiełkowało, po latach urosło i stało się realne. I kiedy przyszło zadecydować, z mojej długiej wish list wybrałem właśnie Alfę Romeo SZ.
Warunek był jeden: znajdę egzemplarz bliski ideału, albo odpuszczę. W ciągu miesiąca obejrzałem sześć sztuk rozsianych po całej Europie. Żadna z nich nie spełniła moich oczekiwań i zacząłem już myśleć, że wszystkie mają pryszcze na lakierze, wyblakłe skóry i brak jakiejkolwiek historii serwisowej, o bogatym zestawie fabrycznych akcesoriów i książek nie mówiąc.
I wtedy ją znalazłem. W Holandii, 12 kilometrów od miejsca, w którym dwa dni wcześniej oglądałem inny egzemplarz. Zdążyłem już wrócić do kraju, więc trzeba było jechać jeszcze raz. Po oględzinach auta stojącego na pierwszym piętrze salonu firmy Franco Auto, bez możliwości przejechania nawet kilku metrów, podjąłem decyzję o zakupie. Samochód był oddany w komis przez faktycznego właściciela, a sprzedający nie wiedział kompletnie nic o jego historii. Przekonał mnie doskonały stan i kompletny zestaw akcesoriów i literatury, jakie otrzymywało się przy zakupie nowego auta w salonie. A do tego gruby segregator ze wszystkimi dokumentami związanymi z samochodem, od dnia wyprodukowania.
Po przywiezieniu auta do Polski nastał czas próby. Był początek grudnia i wiedziałem, że przed nastaniem wiosny nie wyjadę na drogę. Żeby czas szybciej minął, zająłem się rejestracją i serwisem. Samochód przez ostatnich kilka lat prawie nie jeździł, więc trzeba było zrobić rozrząd, oleje, filtry, opony i wszelkie regulacje. W tym czasie zacząłem oglądać dołączone do samochodu dokumenty i ze zdziwieniem odkryłem jego fascynującą historię. Oto ona.
Moją Alfę Romeo SZ o numerze egzemplarza 758 (oczywiście nie pokrywającym się z końcówką VIN-u), wyprodukowano 24 lipca 1991 roku i już dwa dni później dostarczono, wraz z 19 innymi, do salonu sprzedaży Marazzato s.p.a. w Treviso. Mowa o tym w certyfikacie, wydanym w 2003 roku przez Alfę Romeo. Z nie do końca wiadomych przyczyn związanych z dziwnymi włoskimi przepisami, 20 czerwonych SZ stało sobie w salonie ponad rok i dopiero na początku 1993 roku grupa potencjalnych klientów otrzymała propozycje zakupu samochodów.
Pierwszą właścicielką mojego egzemplarza była pani Monique – pochodząca z Holandii ortodontka, mieszkająca w Wenecji. Wiemy z jej relacji i zachowanych dokumentów, że kupiła Alfę za sumę 91 630 000 lirów (novantunmilioniseicentotrentamila), rozłożoną na osiem miesięcznych rat. Co ciekawe, umowę ratalną zawarto bezpośrednio między salonem a klientką, bez pośrednictwa banku. Prawdopodobnie wszystkie pozostałe egzemplarze sprzedano w podobny sposób, bo z relacji Monique wiemy, że 30 stycznia 1994 roku odbierała swój samochód z salonu w tym samym momencie, co pozostali, w ramach jednej, bez wątpienia podniosłej uroczystości. Do każdego nowiutkiego samochodu dołączono fabryczny zestaw narzędzi, podnośnik, pokrowiec na samochód w specjalnej torbie, skórzaną torbę, do której można było schować przebite koło, nie mieszczące się w bagażniku na miejscu dojazdówki oraz bogaty zestaw literatury. W jego skład wchodziły: instrukcja obsługi, książka gwarancji i napraw, lista serwisów, Certificato di collaudo, czyli oprawiony w skórę certyfikat autentyczności egzemplarza, fabryczne foldery reklamowe, książka napraw i katalog części. Do tego zestaw gadżetów od Marazzato i dwa komplety kluczyków z pilotem. W moim egzemplarzu zamontowano ukryty mikrowyłącznik antynapadowy firmy Gemel. W tamtym czasie we Włoszech na porządku dziennym były napady na kierowców droższych aut, a taki wyłącznik pozwalał dyskretnie unieruchomić samochód.
Monique poznała w tym czasie swojego przyszłego małżonka, niejakiego Ugo F.. Ugo był stereotypowym Włochem, przystojnym i czarującym, otoczonym wielopokoleniową włoską rodziną. Nie wiadomo, czy zakochał się w Monique, czy raczej w jej samochodzie. Wiadomo za to, że w lipcu 1995 roku Monique sporządziła akt notarialny, dzięki któremu Ugo mógł zgodnie z prawem użytkować jej pojazd. Alfa stała się oczkiem w głowie Ugo, który zaproponował, by auto garażować w jego rodzinnym domu, pod opieką jego, równie zauroczonej samochodem matki. I tak sobie żyli: Ugo jeździł ukochaną Alfą, Monique pracowała, a mamma dbała o auto bardziej niż o świętą figurę w salonie.
Ale nic nie trwa wiecznie. W 2003 roku jeden z pacjentów Monique, właściciel biura podróży zapytał ją jak spędziła czas z Ugo w Kanadzie… w której nigdy nie była. Była za to kochanka Ugo. I kolejna w Brazylii i jeszcze jedna w Meksyku. Monique zażądała rozwodu. Oczywiście największy dramat związany był z samochodem. Ugo chciał Alfę odkupić, ale nie miał za co. Monique skontaktowała się więc z poznanym kilka lat wcześniej znajomym z Holandii, Eduardem, który miał dwie Alfy SZ i był wielkim miłośnikiem włoskiej marki. Odwiedzili go kiedyś z Ugo w Holandii i wtedy Eduard powiedział, że chętnie odkupi ich auto, gdyby kiedyś było na sprzedaż.
Uzgodnili z Monique, że Eduard przyśle po auto swojego kierowcę z lawetą, ale zapłaci dopiero wtedy, kiedy bezpiecznie wyjadą z Włoch. Wiedział, że Ugo będzie rozpaczliwie bronił samochodu i że akcja związana jest z trudnymi do przewidzenia problemami. Kiedy kierowca wraz z właścicielką auta przyjechali na miejsce, do obrony rzuciła się cała rodzina. Rozegrały się sceny rodem z telenoweli. Było wiele krzyków, płaczu i machania rękami. Mamma rzuciła się na ziemię przed samochodem i ani myślała ustąpić. Nadszedł wieczór, a sytuacja nie uległa poprawie. Kierowca sugerował, żeby wezwać policję, ale Monique stwierdziła, że trzeba poczekać. „To Włosi, zgłodnieją, zmęczą się i rozejdą”. I tak się stało – o piątej rano. W końcu jednak kierowca wyruszył z załadowanym samochodem do Holandii.
Nowy właściciel, Eduard, jest od lat znany jako największy znawca Alfy Romeo SZ. Prowadzi stronę internetową ilmostro.nl, bez której żaden właściciel Alfy SZ nie może się obejść. Oczywiście nie miałem o tym pojęcia, kupując mój egzemplarz. Eduard był właścicielem sześciu sztuk SZ i jednej RZ. Swoją pierwszą SZ kupił z przebiegiem zaledwie 2300 km! W lutym 2004 roku zarejestrował kupione od Monique auto, które w tamtej chwili miało na liczniku 23343 km.
W korespondencji mailowej i rozmowach telefonicznych Eduard opowiadał mi o tym, jak poznał ojca Monique na kursie języka włoskiego, na który zapisał się z żoną. I jak nie chciał uwierzyć, kiedy jej ojciec zapewniał go, że jego córka jeździ takim samym autem jak on. Opowiedział mi, jak przez kolejnych 10 lat dbał o moją SZ i zapewniał, że nie zna drugiego tak świetnie zachowanego egzemplarza. Okazuje się, że opieka rodziny Ugo nad samochodem bardzo pozytywnie wpłynęła na jego dzisiejszy stan. Alfy SZ mają znaną przypadłość wynikającą z tego, że panele nadwozia wykonano z laminatów. Włoskie słońce bezlitośnie obchodziło się z autami przechowywanymi pod chmurką lub w gorących garażach. Świeża jeszcze żywica odparowywała z karoserii, powodując powstawanie setek drobnych wyprysków na lakierze. Moje auto, przechowywane w chłodnym garażu, ma do dziś oryginalny, idealny lakier, niezniszczone uszczelki i skórzaną tapicerkę bez śladów użytkowania. Eduard zlecił też wykonanie kompletu dedykowanych toreb podróżnych, których jeden jedyny zestaw znany jest tylko ze zdjęć reklamujących nowy samochód. Nie trafiły nigdy do oferty Alfy Romeo. Pierwszy z kilku zamówionych trafił właśnie do mojego auta. Wykonano je z identycznej jak tapicerka skóry, z piękną podszewką z logo Alfy Romeo.
W 2014 roku, po namowach Rogera, kolegi Eduarda, SZ trafiła właśnie w jego ręce. Przekonywał, że jest wielkim entuzjastą modelu i będzie nim jeździł do końca życia. Już po kilkunastu miesiącach okazało się, że samochód został wystawiony na sprzedaż w salonie Louwmana, za astronomiczną w 2015 roku sumę 84950 Euro. Można znaleźć na YT film z prezentacją auta, w innym miejscu jest też artykuł o nim, gdzie autor twierdzi, że jest to jeden z najlepszych egzemplarzy SZ na świecie. Mimo wysokiej ceny samochód znalazł nabywcę. W maju 2016 roku nowym właścicielem został Pan van Adrichem. Wtedy SZ miała na liczniku 36880 km, a 6 lat później, kiedy trafiła już w moje ręce, przybyło niewiele ponad 2000 km.
I to tyle. A jak się z nią żyje? Kiedy poznałem jej historię i zdałem sobie sprawę z jej wyjątkowego stanu, zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle nią jeździć. Kolejne kilometry nieubłaganie będą zostawiały swoje piętno, a absolutny brak części zamiennych typowych dla modelu przeraża. Zanim wyjechałem na pierwszą przejażdżkę wiele razy śniło mi się, jak nią jeżdżę, jak brzmi, jak trzyma się w zakręcie. Bałem się, że rzeczywistość będzie rozczarowująca, na szczęście niepotrzebnie. SZ prowadzi się i brzmi świetnie, a wygląda wręcz kosmicznie wśród innych, zwyczajnych aut. Jest samochodem bardzo wymagającym. Twardym, niełatwym w prowadzeniu, głośnym i ciasnym. To pierwszy samochód, który prowadzę zawsze z dwiema rękami na kierownicy. Trasa dłuższa niż 200 km powoduje prawdziwe zmęczenie, ale i satysfakcję.
Wyjątkowość naszej SZ docenili organizatorzy zeszłorocznej edycji Forza Italia, gdzie zdobyliśmy główną nagrodę. Zostaliśmy też zaproszeni do udziału w finale Polskiego Konkursu Elegancji, gdzie jednak w naszej kategorii nie mieliśmy szans z Lancią Stratos. Teraz czekamy na wiosnę. Wymieniamy poduszki pod skrzynią biegów, klocki hamulcowe, regulujemy luzy zaworowe i zapisujemy kolejne karty historii SZ 758.
To właśnie historia takich aut sprawia, że przestają być tylko samochodem. Zyskują własną tożsamość i indywidualny charakter. Niestety nieliczne egzemplarze mają to szczęście. Najczęściej spotykane w ogłoszeniach auta z Japonii, mimo małych przebiegów są w opłakanym stanie, a o ich indywidualnym charakterze świadczą bezmyślne często przeróbki, psujące świetny samochód i obniżające jego wartość. O zbieranie dokumentacji dba niewielu, bo też nieliczni czują taką potrzebę. Cieszę się, że ja miałem szczęście znaleźć egzemplarz doskonały.
Tekst: Robert Steć
Zdjęcia: Piotr Krasiński, archiwum Roberta Stecia
1 Comment
[…] Historia poszukiwania wymarzonej Alfy Romeo SZRobert Steć w materiale dla Forzaitalia.pl opisuje fascynującą historię swojego egzemplarza […]